Jak picie wpłynęło na moje kontakty i relacje z innymi

Patrząc  z perspektywy czasu alkohol był nieodzownym elementem mojego życia. Za jego pomocą próbowałem sobie dodać otuchy, odwagi i samorealizowałem się w jego nieustannych oparach. Był na co dzień ważnym elementem mojego życia, także podczas licznych kontaktów z ludźmi – czy to kontaktów z moimi najbliższymi, czy też kontaktów ze znajomymi. Wspólne koleżeńskie spotkania nie miały miejsca bytu bez wlewanego w siebie alkoholu. Moje męskie ego puchło z dumy, kiedy kontakty z kobietami, były wtedy dla mnie łatwe niczym klocki dla dzieci, puchło również kiedy imponowałem i brylowałem w towarzystwie. Dusza towarzystwa, pełna humoru, elokwencji czy pozornie  perfekcyjną  znajomością tematu. Teraz wiem i zdaję sobie sprawę, że działo się tak za sprawą wypitej wcześniej wódki czy wina. W okresach abstynencji, byłem zupełną przeciwnością – cichy, skryty i zamknięty w sobie.

          Początkowy okres mojego picia obfitował w liczne kontakty z ludźmi i litrami wypitych procentów. Z czasem  “dobre znajomości”, “przyjaciele” wykruszyli się. Tak było kiedy po raz pierwszy emigrowałem do Irlandii. Wszelkie kontakty zmarły śmiercią naturalną i … zostałem sam, także sam z problemem picia…

Z czasem brak towarzystwa przestał mi przeszkadzać i moje własne towarzystwo było tym czego potrzebuję, które mi w zupełności wystarczy.

          Wódka czy inny alkohol było także często kartą przetargową przy okazji załatwiania różnorakich spraw, jak na przykład wymiana okien, drobne prace remontowe czy naprawa sprzętu RTV. Alkohol ułatwiał mi dostęp do tego typu usług, ale jak później zrozumiałem był istotnym elementem mojego życia praktycznie w każdym aspekcie.

 

          Nigdy nie byłem osobą na siłę towarzyską, bohatersko odważną czy pewną siebie. Moja samoocena była raczej na niskim poziomie. Wszystko jednak ulegało diametralnej zmianie, kiedy alkohol krążył w moich żyłach. Wówczas każde, nawet najbardziej skrajne wyzwanie stawało się dla mnie niczym bułka z masłem. Pffff, co ja nie dam rady???? Też mi coś!!!! Tematy do rozmów pojawiały się niczym grad, a łatwość nawiązywania kontaktów była tylko nieistotną formalnością. W późniejszym okresie mojej choroby, kiedy picie z przyjemności przerodziło się w trudną codzienność i picie w samotności dodawałem sobie otuchy i odwagi wódką, kiedy musiałem zrealizować zwykłe codzienne zobowiązania i powinności. Świat nabierał wówczas innych barw i odcieni. Wszystko wydawało się być w zasięgu moich rąk i wydawało się dziecinnie proste. Dopiero po latach pijackiego letargu i podjęciu radykalnych kroków ku mojej poprawie zauważyłem, że byłem niczym Don Kichot, a moja pseudo odwaga był niczym walka z wiatrakami.

 

          Od kiedy pamiętam nie zauważyłem jakiś reakcji, koleżeńskich rad czy też uwag pod moim adresem od znajomych z mojego najbliższego otoczenia, kiedy alkohol brał górę nad racjonalnym myśleniem. Moje życie od lat zdominował alkohol i to właśnie on był najważniejszą, najistotniejszą częścią mojego dotychczasowego życia. Jeżeli wówczas pojawiały się jakieś reakcje bądź rady, to zwyczajnie ich sobie nie przypominam. Istnieje też duże prawdopodobieństwo, że moja podświadomość to odrzucała i z czystym sumieniem ignorowała. Reagowali, owszem, ale … moi najbliżsi, moja rodzina, która zdawała sobie sprawę ze stopniowego pogłębiania się mojego problemu. Owszem, próbowali dawać dobre rady, które jednak wtedy doprowadzały mnie do złości. Kolejny drink jadnak uspokajał mnie i dawał poczucie bezpieczeństwa. Tworzyłem wokół siebie bańkę ochronną w postaci alkoholu, która wtedy wydawała mi się najlepszym rozwiązaniem. Powodowało to totalne odrzucenie problemu, ignorowanie oczywistych sygnałów, które już wtedy powinny być dla mnie ostrzeżeniem.

 

          Początkowy okres kilku lat mojego systematycznego picia spędziłem w towarzystwie osób pijących, których nieświadomym pretekstem do wspólnych spotkań była wódka. Owszem zdarzały się także osoby, które odmawiały i unikały picia. Zazwyczaj były to zupełnie przypadkowe, niezaplanowane spotkania, które zdarzały się niezwykle rzadko.

          Zdarzały się również spotkania rodzinne, w których alkohol był niezwykle sporadycznym dodatkiem. Nie stanowiło to jednak dla mnie problemu, ponieważ doskonale wiedziałem, że w toalecie czeka na mnie nagroda w postaci ukrytej skrzętnie wódki – dawało mi to poczucie bezpieczeństwa.

          Patrząc z perspektywy czasu bardzo mało w moim życiu pojawiało się osób niepijących. Późniejszy okres, czyli tak zwany ciąg samotności powiązany z samotnym piciem należał tylko dla mnie. Nie było tych osób niepijących, ale także i tych pijących. Nie było już nikogo…Mój pijacki egoizm osiągnął etap apogeum.

 

        Wiele razy wspominałem już w moich wyznaniach, że jakiekolwiek towarzystwo odgrywało rolę jedynie w początkowym okresie mojej choroby. Nie zdawałem sobie sprawy, że wspólne muzykowanie, pasje, zainteresowania prawie zawsze przypieczętowane było obowiązkowym piciem. Niejednokrotnie to ja byłem inicjatorem spotkań, a moim celem było wspólne picie. Spotkanie było dla mnie pretekstem do sięgnięcia po kufel czy kieliszek. Teraz po konstruktywnej analizie ze zgrozą mogę stwierdzić, że w innych okolicznościach nie spotkałbym się z nimi. Wychodziłem z założenia, że cel spotkania bez alkoholu nie ma żadnego sensu, prowadzi do nikąd i nie daje żadnej satysfakcji

          Niejednokrotnie inicjowałem spotkania z osobami, które nie stroniły od picia i wtedy pewne było, że jedynym celem była wódka, która była wlewana w nas samych niczym życiodajny płyn.

 

          Po latach picia przyszedł w końcu ten czas, że moje towarzystwo stało się niewygodne, wręcz niepożądane w pewnych kręgach. Choroba była już tak zaawansowana, że upijanie się na tak zwany humor nie miało już miejsca. Było mi zbyt mało. Upijałem zatem bardzo, a moje zachowanie pozostawiało wiele do życzenia. Nie zdając sobie sprawy stałem się arogancki, wręcz chamski, ironiczny i sarkastyczny. Potrafiłem zranić słowem mocniej niż kat toporem. Kiedy na to patrzę z perspektywy czasu wiem, że wtedy sam nie zniósłbym swojego towarzystwa. Picie obdzierało mnie z własnej godności, resztek przyzwoitości i człowieczeństwa.

          Upijałem się też dość często “na smutno”. Wpadałem w trans depresyjny czym niestety zarażałem wokół. Alkohol już wtedy siał spustoszenie w moim umyśle. Pijackie wizje często zlewały się z rzeczywistością, co wpędzało mnie we frustrację, złość i poczucie bezsilności. Takiego towarzystwa nikt nie chciałby mieć podczas wspólnej zabawy. Wszystko to spowodowało, że odizolowałem się od wszystkich wokoło, co w niczym nie przeszkadzało mi dalej egzystować w alkoholowym letargu, pogrążając się coraz bardziej i bardziej…

 

          O ile przez kilka dobrych lat, na początku, byłem osobą otwartą, pełną wigoru i humoru, o tyle kiedy nadszedł czas trzeźwienia byłem nie do zniesienia, a wszystko to było spowodowane brakiem alkoholu i szukaniem okazji do kolejnej flaszki. Wystarczył uzdrawiający łyk, lub dwa i nastawienie do świata ponownie nabierało barw. Pamiętam jak obudziłem się pewnego zimowego ranka we własnym łóżku, nie pamiętając wcześniej jak do niego trafiłem. Obudziłem się poszedłem do kuchni, gdzie matka przygotowywała jakiś posiłek w kuchni. Nie byłem nawet jeszcze ubrany, ale pociąg do alkoholu był tak wielki, że już wtedy obmyślałem plan jak wyciągnąć trochę pieniędzy na uzdrawiający płyn. Matka uległa, a ja już wówczas pełen radości pędziłem do “żabki”, żeby nadrobić zaległości w moich promilach. Tak z resztą zdarzało się bardzo często. Nie był to odosobniony przypadek. Wiedziałem, że biedna matka prędzej czy później ulegnie moim przykrym namowom.

          Elementy trzeźwienia nie były łatwe dla osób, które mnie otaczały – oczywiście do momentu zaspokojenia głodu alkoholowego.

          To wszystko jest przykre i trudne do analizy nawet teraz kiedy jestem abstynentem

 

          Kiedyś przez wiele lat alkohol stymulował każdy aspekt mojego życia. Oprócz znikomych pozytywów, niósł ze sobą spustoszenie w moim organizmie i psychice. Negatywne wpływy alkoholu w kontaktach z ludźmi był oczywisty, ale wówczas przeze mnie ignorowany. Chamskie, niejednokrotnie agresywne rozmowy, karygodne zachowanie wobec wszystkich, którzy stanęli wówczas na mojej drodze w końcu spowodowało,  że towarzystwo omijało mnie szerokim łukiem, a inni obserwowali mnie z politowaniem. Wielokrotne kłótnie z moimi najbliższymi sprawiały, że oddalałem się od nich coraz dalej z każdą wypitą butelką. Nawet wtedy nie docierało do mnie, że robię źle. Praktycznie każde kontakty ze znajomymi, przyjaciółmi, a nawet rodziną zostały zerwane i starte w pył. Potrzebowałem blisko 30 lat, żeby sobie zdać sprawę z powagi sytuacji i starać odbudowywać to, co było niszczone przez wiele lat. Nie jest to łatwa droga.

 

Moje picie nie raz zaszkodziło mojej reputacji. Zarówno w życiu zawodowym, jak i prywatnym. W pracy często moi przełożeni widzieli, że jestem pod wpływem alkoholu, co skutkowało pominięciem mnie przy okazji premii, dodatkowych dni wolnych czy zwykłej ocenie pracownika. Wiedziałem, że nie mogę liczyć na przychylne traktowanie, bo przecież zawiodłem ich i nie byłem godzien zaufania. Podobnie było w życiu prywatnym. Odsunięcie się moich najbliższych, znajomych i przyjaciół i wszechobecna reputacja pijaka robiła na mnie wrażenie, ale tylko w nielicznych chwilach trzeźwości. Szybko jednak spadała na drugi plan, bo pierwszy plan, picie, właśnie był realizowany.

 

          Ignorancja i brak samokrytycyzmu sprawiało, że kontakty wokół ulegały drastycznemu pogorszeniu. Nie dałem sobie przepowiedzieć, że to jest właśnie moja wina i wina mojej choroby, która toczy mnie od wielu lat. Broniłem się jak tylko mogłem przed świadomością mojej winy. Uważałem, że ta leży po każdej stronie, ale nie po mojej. Skutecznie pomagał mi żyć w tej świadomości pity alkohol. Życie wówczas stawało się beztroskie i kompletnie nic mnie nie obchodziło, co się dzieje wokół mnie. Ignorowałem każdy problem. Wmawiałem sobie, że mnie to nie dotyczy, że problem leży po drugiej stronie. Że ja robię dobrze, a wszyscy inni kładą mi kłody pod nogi. Żeby unikać racjonalnych odpowiedzi piłem coraz więcej i więcej. Żeby zapomnieć, żeby wmówić sobie swoją słuszność i brak rozwagi po drugiej stronie. Po co sobie zatruwać głowę takimi bzdurami, skoro mogę się napić jeszcze mocniej.

          Alkohol był panaceum na wszelkie zło całego świata, nawet to, które tkwiło głęboko we mnie. Zapić, a problem sam zniknie..

 

          Spoglądanie wstecz i grzebanie we własnej, nasączonej promilami, przeszłości nie jest łatwe. Czuję wstyd i ból, że tak bardzo alkohol zawładnął mną, że nie byłem w stanie dostrzec krzywdy jaką wyrządzałem wszystkim wokoło. Wiele lat minęło, wiele sytuacji bez rozwiązania i sam sobie się dziwię, że zmarnowałem tyle lat, będąc więźniem butelki. Cały czas dochodzę jednak do wniosku, że jest wiele rzeczy i spraw, które jestem w stanie naprawić i to staram się właśnie robić. Czas jest odkryć w sobie, drzemiące gdzieś we mnie pokłady empatii i normalnego, ludzkiego zachowania, które w przyszłości pozwoli mi wrócić do normalnego funkcjonowania w społeczeństwie i pozwoli odzyskać moje własne JA.

 

Asmodeusz