… „Wyrzuty stały się nie do zniesienia, jednak nie były wystarczające na tyle, aby zjawić się na odwyku i przyjąć diagnozę.”  …

Historia moich starań związanych z kontrolowaniem picia alkoholu

            Jeżeli chodzi o zmniejszanie ilości wypijanego alkoholu, to za każdym razem kiedy zdarzyło mi się przesadzić z ilością dnia poprzedniego lub w poprzednim weekendzie zawsze obiecywałam sobie, że tym razem na pewno wypiję mniej. Zamiast butelki wina, wypiję pół i nie zasnę w opakowaniu w salonie i to jest wyznacznik tego, że poradziłam sobie. Mam z czego być dumna i z czego się cieszyć. Obiecywanie sobie że już nie piję, towarzyszyło mi przy każdym kacu i rzyganiu, do tego dochodził strach że jak za szybko wstanę, to tym razem odłączy mi wtyczkę i zakończy się to udarem.       

            Napędzanie się strachem powstrzymywało mnie od picia na krótko, do następnej okazji w której mogłam zaliczyć odcinkę. Gdy pracowałam w klubach nocnych w ogóle nie kontrolowałam ilości wypijanego alkoholu, zasłonięte to było wieczną zabawą i takim „trybem” życia. Jedni się uczą, inni ćwiczą, a ja piję, bo mi za to płacą i to moja praca upijać się, upijać ludzi i wyciągać z nich hajs – takie wówczas towarzyszyło mi przekonanie.

Zdarzało mi się przygotowywać do picia, aby móc wypić więcej, zwłaszcza tłustym jedzeniem i nawadnianiem przed imprezą. Często nie robiłam tego, bo ćpałam dużo koksu i mefedronu, więc mogłam wypić więcej. Myśl że chyba piję za dużo pojawiła się w momencie, kiedy zaczęły się pojawiać notoryczne wyrzuty sumienia. Kilka lat wstecz również się pojawiały jednak szybko znajdowałam odpowiednią kontrę w swojej głowie aby się ich pozbyć. Kiedy podjęłam się terapii indywidualnej i zaczęłam się przyglądać sobie i swoim uczuciom, temu jak zgniłym fundamentem jest alkohol, wyrzuty stały się nie do zniesienia, jednak nie były wystarczające na tyle, aby zjawić się na odwyku i przyjąć diagnozę. Piłam, bawiłam się, co prawda przestałam ćpać ale beształam się z błotem w swojej głowie, że nie potrafię odmówić i jestem beznadziejna. Po pewnym czasie było to niemal rytuał dopierdalania sobie, tłumaczony przed samą sobą tym, że dzień wcześniej piłam, więc mój mózg wydzielał duże zasoby dopaminy, a więc to normalne, że na drugi dzień czuję się ze sobą chujowo. Trudno mi było pracować bez alkoholu, często jak wiedziałam, że idę do dobrego klienta musiałam wypić szota wódki „żeby się wyluzować”, gdy wiedziałam że idę do trudnego klienta robiłam to samo, gdy miałam robić jakieś specjalne show, również musiałam wypić, by pozwolić sobie na bycie bardziej brutalną. Aby nie zobaczyć tego, że nie kontroluję ćpania i chlania, kłamałam. Kłamałam siebie i wmawiałam sobie że przecież nie jest ze mną źle, że nie walę klina, że ogarniam życie, potrafię normalnie myśleć i funkcjonować. Ot, moja własna fatamorgana. Porównywałam siebie z wszystkimi dookoła, aby tylko udowodnić sobie, że jestem lepsza, że nie mam takiego wielkiego problemu. Ja go przecież nie mam wcale, przecież wszyscy piją, bo wino z koleżanką to nic złego. Jestem na koncercie, bo jestem na imprezie, to ja mogę się bawić. Nie piję na smutno, bo nie piję sama. Obrzydliwe kłamstwa sama przed sobą i światem.

            Kurwa, myślę sobie, że skoro doskonale potrafiłam sobie wmówić, że alkohol i dragi to moi przyjaciele a nie wróg i z taką determinacją wygładzałam to wszystko przed samą sobą, to może powinnam wykorzystać te determinacje w życiu, realizowaniu swoich celów i dążeniu do trzeźwości?

           Wstydzę się tego jaką hipokrytką jestem, wszyscy jesteśmy. Ciesze się, że to widzę, bo teraz mogę coś z tym zrobić. Teraz jest czas aby przyjrzeć się najbardziej prymitywnym mechanizmom swojego funkcjonowania, poszukać w sobie pokory i zacząć się zastanawiać, dlaczego karmienie siebie i nagradzanie było związane z piciem i ćpaniem.

Dlaczego odgrywało to taką istotną rolę w moim życiu.

 

Elfinka